1932 rok. Lubartów. Do tego przeuroczego miasteczka na Lubelszczyźnie przyjechała – na jeden koncert – opera z Warszawy. Z wybitnym dziełem zza wschodniej granicy, „Jewgienij Oniegin”. Na koncert wybrał się wraz z żoną lubartowski Żyd, Szloma Rozencwajg.
Siadł w szóstym rzędzie, mając po lewej ręce żonę swą, Hajke, a po prawej – na oko patrząc – Polaka spod Świdnika.
– Czemu siadywamy tak daleko, Szlome? – pyta Hajka.
– W pierwszych rzędach siadywać nie wolno, gdyż artysty wyciągiwając wysokie C wypuszczają gazy śmierdzące bardzo – odrzekł Szloma.
Rozpoczęła się opera.
– Czy Oniegin jest Żydem? – pyta Szloma swego sąsiada, Polaka, tuż po pierwszych taktach.
– Nie, nie jest. Cicho.
Słuchają dalej. Po godzinie Szloma nie wytrzymuje:
– A jego narzeczona, Tatiana, to nie aby Żydówka?
– Nie, kurw*a, Ruska – warczy Polaczek.
Opera zbliża się do końca. Szloma pyta:
– Przepraszam, a czy ich niania nie jest Żydówka?
– Tak, jest! Jest i odczep się pan!
Szloma wstaje i krzyczy:
– Brawo, niania, BRAWO! Niania, bis! BRAWO!